piątek, 25 listopada 2011

Cepry w Himalajach, czyli trekking w rejonie Khumbu

Publikuję tekst, który napisałam zaraz po powrocie z najpiękniejszego miejsca na świecie. Artykuł nie był jeszcze nigdzie opublikowany i wiele lat przeleżał w szufladzie. Teraz nadszedł czas, aby moje słowa ujrzały światło dzienne (internetowe) :)





W tym roku spełniło się marzenie mojego życia. Pojechałam w Himalaje w najpiękniejszy rejon świata. Khumbu.
Po długim poszukiwaniu w internecie ekipy na trekking oraz przygotowaniach sprzętu i ubrania nadszedł dzień wyjazdu. Emocje przed podróżą sięgały zenitu. Jeszcze nigdy nie wybierałam się tak daleko i „wysoko” od domu.
Warszawa. Wstałam o 4 rano aby po porannych przygotowaniach znaleźć się o 6 na lotnisku. Tam spotkałam pozostałych uczestników trekkingu Razem 10 osób – 3 panie i 7 panów. Samolot wyleciał punktualnie. Po 10 godzinach lotu, z przesiadką w Wiedniu byliśmy w Kathmandu. Na lotnisku czekał na nas nepalski przewodnik Hiran, który przywitał nas pięknymi naszyjnikami z kwiatów. Taki bardzo miły, miejscowy zwyczaj. Busem pojechaliśmy do hotelu aby tam spędzić dwie noce.
W Kathmandu mieliśmy czas na zwiedzanie stolicy Nepalu oraz uzupełnienie brakującego sprzętu bądź ubrań. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali następnego dnia, od którego miał się zacząć nasz pobyt w Himalajach.




Pierwszy dzień. Wychodzimy z hotelu o 6 rano i busem jedziemy na lotnisko aby stamtąd odlecieć lokalnym samolotem do Lukli. Po ok. pół godzinnym oczekiwaniu w holu lotniska zostajemy dopuszczeni do odprawy. Sprawdzano nas bardzo dokładnie: bramki, inspekcja bagażu, rewizja osobista. Znowu czekamy pół godziny – nikomu się nie spieszy, nikt nie informuje o której samolot odlatuje. Pełen luzik. Nareszcie podjeżdża nasz samolot a właściwie samolocik na jakieś 20 miejsc. Tak starego sprzętu jeszcze nie widziałam. Dziury przy oknie zaklejone plastrem. Rdza.





Mariusz żartował że to pewnie te samoloty których nie zestrzelono w czasie II wojny światowej. Miałam miejsce przy kabinie pilotów i widziałam wszystko co się tam dzieje bo nie było nawet żadnej zasłonki.  




Stewardesa, nepalska piękność, w kolorowym sari rozdawała cukierki i zatyczki do uszu. Trzeba przyznać, że miałam pietra, jak nigdy w żadnym samolocie. Po wystartowaniu roztoczyły się przepiękne widoki na Himalaje. Szczyty całe w słońcu a w dole mgiełka. Cudo. Po półgodzinnym locie dotarliśmy do finału. Lądowanie w górach na nieprawdopodobnie krótkim pasie startowym zakończonym olbrzymią górą. Odnosi się wrażenie że samolot zaraz się roztrzaska. Ale pilot do tego oczywiście nie dopuszcza. Byliśmy pod wrażeniem jego wirtuozerii.
Jesteśmy w Lukli na 2850mnpm. Himalaje witają nas przepiękną pogodą. Nasza radość nie ma granic. Idziemy do bardzo fajnego hotelu, usytuowanego blisko lotniska. Mamy pokoje 2-osobowe z łazienkami. W umywalkach co prawda zimna woda, ściany z dykty, a za gorący prysznic na korytarzu trzeba płacić ale nam to nie przeszkadza, jest super. Idziemy na jedzonko. Jadalnia przepiękna, w stylu buddyjskim, bardzo kolorowa. Po pokrzepieniu ciał wybieramy się na spacer po okolicy. Podziwiamy majestatyczne, zaśnieżone góry wznoszące się nad dolinami pełnymi kwitnących rododendronów. Trzeba dodać że rododendrony w Himalajach to nie krzewy a drzewa. Wejścia na szlak pilnują uzbrojeni żołnierze, aby nie dopuścić do nielegalnej migracji ludności. Jakby nie było niedaleko jest granica z Chinami.
Zeszliśmy jakieś 100 metrów w dół do pobliskiej wioseczki, po drodze mijając kopce modlitewne (czorteny lub stupy).



Na miejscu wstąpiliśmy do domu –gospody, w którym gospodyni zaserwowała nam tybetańską herbatę z masłem z jaka, solą i mlekiem. Brzmi dziwnie ale smakuje wybornie. Wszyscy się zachwycali i prosili o dokładkę.
Po powrocie do hotelu w Lukli zjedliśmy obiad – ryż z warzywami i udaliśmy się do swoich pokoi. Czuję się dobrze, mimo że jeszcze nigdy nie byłam na takiej wysokości – prawie 3000mnpm. Nie wiem czy to emocje, czy zmiana czasu ale wcale nie mogłam w nocy spać. Ciekawą rzecz zauważyłam. Otwarty nowy krem w tubce zaczął sam wypływać - już na tej wysokości widać wpływ różnicy ciśnień. Podobno wyżej wyskakują tabletki z blistrów. Zobaczymy.
Dzień drugi. Śniadanie 6.30. Wymarsz 7.00. Trzeba tak wcześnie wstawać bo po południu pogoda może się pogorszyć. Idziemy do Monjo. Widoki wspaniałe – w górze śnieg w dole rzeka meandruje przez piękną dolinę. Przekraczamy 3 mosty wiszące, poruszające się pod wpływem każdego kroku. Cieszymy się, że nasz trekking nie wypadł w latach kiedy owe mosty były drewniane i zarywały się pod ludźmi. Teraz to solidne metalowe konstrukcje.



Mijamy po drodze maleńkie gospody tzw. „lodge”, gdzie można wypić herbatę lub zjeść zupkę. Nasza trasa drugiego dnia trekkingu jest śmieszna bo najpierw schodzimy 300 metrów a potem podchodzimy 300 metrów. Finał wypada na tej samej wysokości co nocleg dnia poprzedniego. Nasze przewidywania co do pogody sprawdziły się. Około południa zachmurzyło się i zaczęła się burza ze śniegiem, potem deszcz. Nie chciało mi się wierzyć, że aura może aż tak się zmienić. W ciągu 5 godzin upał 30 stopni i śnieg. Himalaje pokazały nam odrobinę swojego „folkloru”. Po dojściu do schroniska w Monjo mieliśmy okazje podziwiać poprawę pogody. Z chmur wyłaniały się przepiękne ośnieżone szczyty. Nasz nepalski przewodnik cieszył się że się wypadało, bo to wróży pogodę na jutro.
Dzień trzeci. Tradycyjnie wczesna pobudka, wymarsz 7.15. Przepiękna pogoda. Słońce. Dzisiaj idziemy do stolicy rejonu Khumbu do Namche Bazar 3440 mnpm. 



Początek trasy wiedzie doliną szerokiej rzeki o lazurowym kolorze. Znowu przechodzimy przez mosty wiszące. Bardzo wysokie. Dookoła szczyty pięcio i sześciotysięczne. Przestrzenie ogromne. Mamy do podejścia ok. 600m. Niby tyle co z Zakopanego na Gąsienicową ale to zupełnie inne przeżycie. Na tej wysokości idzie mi się bardzo trudno. Co chwila postój. A jeszcze do tego robi się straszny upał. Po drodze mijamy miejsce, z którego widać Mt Everest. Jak Go zobaczyłam moje wzruszenie nie miało granic. Widziałam najwyższą górę na świecie! Nawet zapomniałam na chwilę o trudach podejścia. Wreszcie dotarliśmy na miejsce. Do Namche Bazar.



Po woli zaczyna mi doskwierać wysokość. Dojście do hotelu 50 metrów pod górę było największym wysiłkiem w moim życiu. Tak mi się wtedy przynajmniej wydawało bo nie wiedziałam jeszcze jak będę się później czuć. Po wejściu do pokoju padłam bez życia na łóżko. Bardzo dziwne uczucie – nic nie boli, nic nie dolega ale nie ma się siły i ochoty na nic. Po prostu spuszczone powietrze. Apatia. Są osoby, które skarżą się na bóle głowy. Mnie chociaż to ominęło. Mariusz mówi nam, że mamy wszystko robić bardzo po woli. Nie przeciążać organizmu.
Po kilku godzinach spędzonych w hotelu zaczynamy się przyzwyczajać do wysokości. Wychodzimy na popołudniowy spacer. W mieście można zadzwonić do domu i skorzystać z internetu. Ja kupiłam sobie porządną kurtkę goroteksową bo ludzie, których spotkaliśmy w schronisku mówili, że wyżej bardzo wieje. Po powrocie do hotelu wszyscy wzięli gorący prysznic. Mając świadomość, że to mogą być jedne z ostatnich tego rodzaju wygód na wiele dni.
Dzień czwarty. W nocy w pokoju temperatura wynosiła 7 stopni. Źle się spało – mało tlenu. Rano głowa boli. Wstajemy tradycyjnie o 6.15. Pogoda genialna rekompensuje wszystkie niedogodności. Wybieramy się na wycieczkę dookoła Namche Bazar celem poprawienia aklimatyzacji. Różnica poziomów ok. 350m. Podchodziło się bardzo ciężko, zwłaszcza że zrobił się duży upał. W górze na polanie widokowej było widać Mt Everest, Lhotse, Nuptse i wiele okolicznych 6 i 7 tysięczników. 



Widok tak przepiękny, że na wiele lat zostanie w mojej pamięci. Wszyscy byli zachwyceni. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć aby uwiecznić te cuda.
Doszliśmy do wioski Khumjung 3790mnpm, w której odwiedziliśmy wspaniałą, bardzo kolorową świątynię buddyjską. W wiosce znajduje się szkoła założona przez sir Edmunda Hilarego.
Po powrocie do Namche mogliśmy się znowu przekonać jak zmienną potrafi być pogoda w Himalajach. O godzinie 14 naszła nad wioskę nieprawdopodobnie niska i czarna chmura. Nie było widać na kilka metrów. Wieczór spędziliśmy w hotelu, grając w skrable, karty lub gadając. W himalajskich hotelach – schroniskach najcieplej jest w jadalniach. Na środku stoi koza, w której pali się drewnem lub plackami jaków. Wszyscy zbierają się wokół i kwitnie życie towarzyskie. Wymienia się nawzajem swoje górskie doświadczenia lub po prostu rozmawia o wszystkim. Ludzie siedzą jak najdłużej bo nikt nie chce wrócić do pokoju, w którym jest zimno.
Dzień piąty. Idziemy do Tengboche 3860mnpm. Droga najpierw prowadzi 200 metrów w dół a potem 600 w górę. Jak zwykle rano piękna pogoda. Upał. Idziemy drogą, którą prowadzi się jaki z zaopatrzeniem do wyższych schronisk i wiosek. Tłumy ludzi. Jesteśmy jakby nie było na najpopularniejszym szlaku himalajskim. Na twarzach turystów uśmiech. Wszyscy szczęśliwi, że znajdują się w tak cudownym miejscu. Jedno co psuje humory to wszędobylski kurz. Na drodze jest sucho i przechodzące jaki wzbijają chmury pyłu. Niektórzy noszą maski na twarzach. Chciałam sobie też zrobić zasłonę z apaszki ale niestety powodowała ona zmniejszony dopływ i tak rozrzedzonego powietrza do płuc i musiałam zrezygnować. Po wyczerpującym podejściu dochodzimy wreszcie do Tengbocze. 





Maleńkiej wioski, w której znajduje się piękny, ogromny klasztor buddyjski oraz jeden z lepszych widoków na Mt Everest. Schronisko o niskim standardzie. Trudno jednak spodziewać się czegoś lepszego na takich wysokościach. I tak wspaniale, że można spać pod dachem i zjeść dobry gorący obiadek. O 15 idziemy na nabożeństwo do klasztoru. Młodzi mnisi nawołują do modlitwy trąbiąc w muszle. Było to bardzo ciekawe przeżycie, mogliśmy oglądać obrzędy religijne tak różne od naszych. I to w samym sercu Himalajów. Najpierw mnisi usiedli na ławach przed ołtarzem, potem zaczęli mamrotać modlitwy a na koniec popijali herbatę, mocno przy tym siorbiąc.
Wieczorem można było podziwiać wspaniałe gwiazdy, które były tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki.
Czuję się świetnie, choć na takiej wysokości każda czynność jest trudniejsza. Wykańcza mnie codzienne pakowanie plecaka. Dobrze, że mam tragarza bo inaczej nie dałabym rady chodzić po szlakach.
Dzień szósty. Pobudka 4.45. Wychodzimy przed świtem na okoliczną górę aby podziwiać wschód słońca nad Everestem. Bardzo zimno, ale nic nie przeszkadza jak ma się takie wspaniałe przeżycia. Obserwujemy powolne rozjaśnianie się nieba. Za górami wyłania się ciepłe światło słoneczne. Na szczytach ośmiotysięczników musi bardzo wiać bo widać unoszącą się chmurę śniegu, która sprawia wrażenie jakby góra dymiła. Po wspaniałych chwilach dla ducha idziemy na śniadanie. O potem na szlak. Tym razem do Pengboche 3989mnpm. Docieramy do schroniska po ok. 2,5 godzinie. I po przerwie na herbatę idziemy na spacer na okoliczną górę bez nazwy. Zejście jakieś 100m podejście 400. Coraz ciężej się podchodzi ale znowu wspaniałe widoki pozwalają zapomnieć o wszelkich trudach i problemach. Powrotna droga trochę trudna bo jest miejsce, gdzie ok. 100m „zjeżdża” się po piargach. Wracamy bardzo zmęczeni. Przed spaniem bierzemy bardzo oryginalny prysznic. Wchodzi się do drewnianego pomieszczenia na zewnątrz schroniska i czeka aż pani wejdzie po drabinie i naleje ciepłą wodę do zbiornika na dachu. Jak się okazuje każda metoda dobra żeby być czystym.


Dzień siódmy. Idziemy do Dingboche 4350mnpm. Przepiękna droga trawersuje wzgórza wznosząc się to w górę to w dół. Idziemy coraz wolniej. Ja się cieszę bo można podziwiać widoki. Chodzę najwolniej z całej grupy. Nawet dostałam przydomek „kaczchua” – po nepalsku żółwik. Potem zmodyfikowano to na „kasiua”.
Od dziś wieczora zaczynamy kurację diamoxem, środkiem odwadniającym ułatwiającym aklimatyzację na większych wysokościach. W nocy było „wesoło”. W pokojach 3stopnie na zewnątrz jeszcze zimniej, z ciepłego śpiworka nie chciało się wychodzić, ale po leku odwadniającym trzeba było. I to bardzo często.
Dzień ósmy. Pobudka i śniadanie tradycyjnie. Na zewnątrz ujemna temperatura bo kałuże zamarznięte. Idziemy do Chukhung 4734mnpm. Dobrze się czuje tylko trochę mi dłonie drętwieją. Chodzące „mrówki” po kończynach to normalka od wysokości większych niż 3500mnpm. Pogoda gorsza niż zwykle. Zimno, duży wiatr. Widać tylko najbliższe góry, reszta się pochowała. Po drodze pada śnieg. Zmarznięci dochodzimy do schroniska. A tu niespodzianka – w jadalni bardzo cieplutko. Przyjemnie zregenerować siły w wyższych temperaturach i przy ciepłej pomidorówce. Po odpoczynku wybieramy się na spacer do monumentu ku czci polskich himalaistów, którzy zginęli w tym regionie. Chłopaki wybudowali kopiec z kamieni – tutejszym zwyczajem. A Staszek zapalił znicz, który przywiózł z Polski – naszym zwyczajem. Momentami przecierało się i mogliśmy zobaczyć imponującą ścianę Lhotse i Nuptse.
Wieczorem pogoda się poprawiła, podziwialiśmy gwiazdy a w nocy znowu padał śnieg.
Dzień dziewiąty. W planie wyjście na Chukhung Ri 5500mnpm o 5 rano. Niestety musiałam zrezygnować, gdyż nie czułam się na siłach podejść 800m. Jakoś nie za bardzo się czułam. Kaszel, krótki oddech, nerki pobolewają. Było mi bardzo żal ale niestety wysokość zrobiła swoje i musiałam na jeden dzień zejść niżej. Reszta grupy poszła na szczyt. Bardzo im zazdrościłam, zwłaszcza że pogoda poprawiła się i była wspaniała widoczność. Wróciłam z Szerpą do schroniska w Dingboche. Miałam prawie cały dzień na regenerację sił i spędziłam go w śpiworku. Muszę przyznać, że trochę się załamałam. Do domu daleko, czuję się źle. Właściwie nie wiem co mi jest, sił brakuje a tu trzeba dalej iść od następnego dnia. Z perspektywy czasu stwierdzam, że musiały być to objawy choroby wysokościowej połączonej z przeziębieniem. Po południu dotarła do schroniska reszta grupy. Gdy pokazali mi zdjęcia (z cyfrówek) ze szczytu to stwierdziłam, że bardzo dużo straciłam. Ale cóż nie można mieć wszystkiego. 


Dzień dziesiąty. Dingboche – Dzongla. Podejście 600m. Bardzo ciężko mi się szło. Czułam się nadal źle. A tu zamiast wracać do ciepełka pcham się wyżej, w nieznane rejony. Wszyscy uczestnicy trekingu byli wspaniali. Okazywali mi troskę więc poczułam się trochę lepiej. Nie wiem jakim sposobem, ale Mariusz znalazł na szlaku lekarkę z innej polskiej grupy, która szła na Kala Patar. Przeurocza dziewczyna zawróciła kawał drogi żeby mnie obejrzeć. Zbadała i stwierdziła, że nic poważnego mi nie dolega. Mogę iść dalej. To była moja najwyższa wizyta u lekarza. Od tej chwili coś puściło, minęło moje załamanie. Widać bardzo potrzebowałam takiego fachowego wsparcia psychicznego. Renata nie chciała wierzyć, że można nagle dostać takiej poprawy. Trudno wyszłam na histeryczkę ale najważniejsze, że mogłam iść dalej.
Dzongla to specyficzne schronisko. Bardzo wysoko położone 4860mnpm. Wbrew pozorom nie było w nim tak zimno jak w Chukhung. Może to zasługa ścian wyłożonych plackami jaków , które zapewniają dobrą izolację. A może lepszego położenia. Warunki są tam bardzo prymitywne, niemniej jednak pokoje są wygodne, dwuosobowe. W kuchni można zamówić różne potrawy i to całkiem smaczne. Do tej pory nie mogę zrozumieć jak na takiej wysokości można zapewnić tak różnorodne menu. Przecież to wszystko tam trzeba wnieść na plecach. W tym momencie przychodzi mi refleksja – jak ciężkie życie mają nepalczycy w Himalajach. Tragarze noszą nieprawdopodobne ciężary. Nawet małe dzieci. Parząc na to stwierdziłam, że to nieludzkie. Z drugiej jednak strony, gdyby nie to, nie mieliby żadnego zarobku. Bo z czego tam żyć jak nie ma turystów.
Dzień jedenasty. W planie wejście na przełęcz Cho La 5368mnpm. Najdłuższa i najcięższa droga na całym trekkingu. Postanowiono, że ja wyjdę godzinę wcześniej, czyli o 5 rano, gdyż chodzę najwolniej. Renata i Mariusz byli na tyle kochani, że wstali też tak wcześnie, aby mi towarzyszyć. Byłam bardzo wzruszona. Gdzie jak nie w górach można spotkać tak piękne akty przyjaźni. 


Rano było bardzo zimno. Ciśnienie ok. 500hPa. Rozrzedzone powietrze powoduje, że trudno się rozgrzać. Gdy słońce wyszło z za gór zrobiło się cieplej. Trudności technicznych na szlaku nie było wielkich, ale wysokość. Krok, oddech, krok, oddech. Przyplątał się wiatr, więc po jakimś czasie czuje się żyletki w gardle. Po dotarciu na lodowiec trzeba było uważać, aby gdzieś nie spaść. Ale przewodnik nepalski czuwał. Szedł na przodzie i wytyczał drogę. Widoki cudne. Niebo granatowe. Najciemniejsze jakie można sobie wyobrazić. Góry na wyciągnięcie ręki. Najtrudniejsze wejście w moim życiu a zarazem najpiękniejsze. Bardziej się docenia, jeśli coś przychodzi z większym trudem. Dla takich chwil warto żyć.
Zejście z przełęczy było długie. Do schroniska w Dragnang 4700mnpm dotarłam po 10 godzinach. 2 godziny po wszystkich.


Dzień dwunasty. Idziemy do Gokyo 4800mnpm. Przechodzimy lodowiec Ngozumpa, który mnie bardzo zadziwił. Zawsze myślałam, że lodowiec to lód i śnieg. A tu chodzi się po kamieniach. Nic nie wskazuje na to, ze pod spodem tyle metrów lodu. Droga jest dobrze wyznaczona strzałkami, z dala od urwisk. W tle, na horyzoncie widać Cho Oyu. Doszliśmy do bardzo pięknego schroniska w Gokyo. Kto chciał mógł iść na Gokyo Ri 5357mnpm, kto nie mógł odpoczywać w schronisku. Ja wybrałam ten drugi wariant. Zjadłam pyszny obiad, wypiłam niezliczona ilość kubków wybornego soku winogronowego. Wzięłam gorący prysznic i czysta i najedzona napawałam się widokami wokół schroniska.


Dzień trzynasty. Od tego momentu wracamy. Zatoczyliśmy pętelkę i czas teraz schodzić w dół. Trasa do Machermo 4400mnpm bardzo przyjemna. Idzie się cudownie. Coraz niżej, coraz łatwiej oddychać.
Dzień czternasty. Wracamy do Namche Bazar. Do zejścia 1000m. Czujemy jakbyśmy wracali do domu. Znamy już schronisko, w którym będziemy nocować. Wiemy, że gospodarze na nas czekają z obiadkiem i gorącym prysznicem.


Dzień piętnasty. Odpoczynek. Spacer w dolinie Thamo. Co za cudowne miejsce. Wszędzie drzewiaste, kwitnące rododendrony. Lasy. A w górze ośnieżone szczyty. Po drodze wstępujemy do gospodarstwa, w którym podają nam ziemniaki w mundurkach i pysznej czosnkowej polewie. Pogoda wspaniała. Słońce, upał.
Dzień szesnasty. Namche Bazar – Lukla. W jeden dzień zrobiliśmy drogę, która pod górę zajęła nam 2 dni. W Lukli rozliczamy się i żegnamy z naszymi tragarzami. Byli nam bardzo pomocni. Na szlaku nie było żadnych nieporozumień.
Dzień siedemnasty. Wychodzimy o 6 rano a o 7 już jesteśmy w samolocie relacji Lukla – Kathmandu i po 30 minutach lądujemy w stolicy. Aby stamtąd wrócić po kilku dniach do Polski.
Po wielu wspaniałych chwilach spędzonych w Himalajach nadszedł dzień powrotu. Z jednej strony radość, że wróci się do domu. W zdrowiu i w całości. Z drugiej strony żal przed rozstaniem z tak pięknym miejscem i wspaniałymi ludźmi. W czasie 3 tygodni spędzonych w Nepalu miałam możliwość poznać kulturę tego kraju. Spotkałam się z życzliwością bardzo otwartych i uroczych ludzi. Byłam w wielu wspaniałych miejscach. Zobaczyłam również straszną biedę i nędzę ludzką. Co ciekawe ludzie żyjący w tak ciężkich warunkach wcale nie byli smutni i przygnębiani. Wręcz przeciwnie. Uśmiechnięci i śpiewający. Długo będę wspominać ten wyjazd. A może jeszcze kiedyś tam wrócę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz